22 listopada 2014

złudzenia

ten pierwszy, niby lepszy, krok był złudny. bo mimo, że na zewnątrz coś zaczęło się dziać to w środku wszystko po kolei się burzy. wracają pytania, na które nie znam odpowiedzi. a myślałam, że już było dobrze; że wszystko zaczęło się powoli układać; że nie będę już musiała się tyle denerwować...

   zaczęło się to jakoś pod koniec czerwca, kiedy siedziałam prawie miesiąc w Krakowie. T. pracował, znajomi z dzieciństwa w większości już nie są tymi samymi znajomymi i nie utrzymuje się z nimi kontaktów, a jedyna osobą, którą uważałam za godną zaufania, która była ostatnim łącznikiem między dorosłością a dzieciństwem, zawiodła.
   gorąc palił niemiłosiernie. przestałam zupełnie wychodzić z domu wciągu dnia. jedynie rano i wieczorem coś tam pobiegałam. dni mijały, wakacje uciekały a ja siedziałam w bujanym fotelu babci w piżamie z książką w ręku i czymś do jedzenia i picia. dzień w dzień. przestałam się uśmiechać.
   dwudziestego lipca wracałam do domu razem z przyjaciółką siostry, która miała u nas na jakieś dwa tygodnie zostać. mama i siostra czekały na przystanku razem z... nowym psim członkiem rodziny: szczeniaczkiem jacka russella, małym Rollo. do tej pory ten mały przyjaciel jest jedynym powodem, dla którego się uśmiecham; jako jedyny potrafi sprawić, że na mojej twarzy gości uśmiech.
   później zaczął się rok szkolny. w tym czasie dziwna dziura w sercu pogłębiała się. stawała się głębsza i nieprzenikniona z każdym dniem, kiedy doszło więcej zmartwień, kolejna rozłąka i wiele innych. nie umiałam sobie z tym poradzić. czasem na chwilę ta czerń znikała, dziura zarastała się na chwilę, ale to było jak z plonami: ziemia była zatruta, a człowiek myślał, że po każdym deszczu, który pojawiał się po wielkiej suszy, oczyszczał ziemię z toksyn, dlatego siał ziarno na nowo. jednak kiedy ziarno już kiełkowało, już powoli sięgało ku niebu - usychało, umierało. i tak w kółko.
   tak właśnie jest z moim sercem. a toksyny szybko się rozprzestrzeniają, sięgając po to co najdroższe: po miłość, po poczucie bezpieczeństwa, po czystość duszy, po chęci. a ja nie umiem sobie z tym poradzić. w ogóle nie wychodzę z domu, nie mam ochoty nad sobą pracować, nie wiem cz nadal kocham... jestem kompletnie zagubiona. nie wiem co robić...

6 komentarzy:

  1. to nie jest przypadkiem tak, że w takich sytuacjach czas jest najlepszym doradcą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w takim razie ile mam czekać? męczę się od wakacji.

      Usuń
  2. "przestałam się uśmiechać" skąd ja to znam, skąd ja znam to zagubienie... czasem powtarzam sobie, że potrzeba czasu, żeby coś się zmieniło, poprawiło, ale czasem ten czas działa na naszą niekorzyść. Wtedy myślę, że trzeba coś z tym zrobić, jakoś zainterweniować, ale co? Gdy ma się pustkę w sercu, ciężko jest szukać rozwiązania.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasami jest okazja do uśmiechnięcia się, ale szybko się kończy. Albo za miesiąc albo (częściej) za chwile.

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że nie można odkładać "tego" z dnia na dzień... bo to powoduje powiększanie przepaści. Problem w tym, że ciężko przeciwdziałać, gdy dokładnie nie potrafi się sprecyzować problemu. Ech, może warto więc spróbować ogólnie? Tj, skupić myśli na czymś konkretnym, jednym? Dążyć do tego/realizować? By życie znowu nabrało barw?

    OdpowiedzUsuń
  5. Są w życiu takie sytuacje, z których nie da się wyjść w pojedynkę. Ale gdzie ci bliscy, którzy powinni być podporą? Nie zauważają tego przygaszenia?

    OdpowiedzUsuń